PORANEK W BORACH LITWY
Dabar Lenkaj ne prapuie,
Kol Zemajtiaj giwi!
Kad wysi pri gienkła pule
Tad yr bus szcziestliwi.
Lenkaj, Lituwaj, Zemajtiaj draugibio
Kaip wysada buwom, kaip busem wyjnibio.
Jeszcze Polska nie zginęła,
Dopóki Żmudź żyje,
Gdy wszyscy za broń chwycimy,
Wtedy będziemy szczęśliwi.
Polacy, Litwini, Żmudzini razem
Jak zawsze byliśmy, tak i będziemy w jedności!
Szumi, szumi bór Litwy, echem smutku, czy bitwy,
A od wieków ta sama brzmi nuta,
Wiecznie, wiecznie się żali na Krzyżaków, Moskali,
Tak dziś, jako za czasów Kiejstuta.
Mnich, łupieżca już w grobie; Moskwo także los tobie
Cary krew twą w poczęciu zatruli.
Dość i naszej popłynie, kraj zalegną pustynie,
Nim wypędzim szerszeni z swych uli.
Siedm walk już nierównych starło siedm grzechów głównych,
Ósmy raz dziś kraj powstał z zapałem.
Siedem razy z swej winy pleśń porosła wawrzyny,
W ósmym słowo niech stanie się ciałem.
Krwią swych synów zbroczona, walczy z wrogiem Korona
Walczy Litwa, spowita w zwój cierni,
Mongoł dziki i srogi sieje mordy, pożogi,
Lecz jej syny niezgięci a wierni.
W głębi puszcz na polanie koni słychać hukanie,
Szelest głuchy śród gąszczów się szerzy
I przez krzewy, moczary płynie ławą jak mary
Zastęp cichych, milczących rycerzy.
Ciągną zwolna, tajemno, tylko błyszczą wnoc ciemną
Strzelb dwururnych iskrzące iglice.
Niby błędne ogniki, niby mogił płomyki,
Widma zemsty, grobowe martwice.
Zastęp ledwie dojrzany, odzian w szare sukmany,
Pasem spięte, na głowach rogatki.
Topór lśni się w prawicy, a pierś, miasto zbroicy,
Ostrobramskiej zasłania tarcz Matki.
Nikt nie szemrze, nie gwarzy, nie masz sztabów, bagaży,
Choć ruch ciągły, placówek, czat wiele.
Tylko oko żar ciska, tylko ręka broń ściska,
Cisza święta jak śród mszy w kościele.
Pierwsze słońca promyki zrumieniły bór dziki,
Z dołu łuną przyświeca polana,
Pali ognie by Znicza dziarski huf Mackiewicza,
Króla puszczy, rycerza, kapłana.
Wśród tej ciszy uroczej, z gęstych lasów warkoczy
Strojny w habit wychodzi mąż rosły,
Twarz sierdzista a blada, z brody gęsty włos spada,
Miecz przy boku, brew czarna, chód wzniosły.
To wódz, postrach Mongoła, obraz zemsty anioła,
W liczne sztaby nie igra jak dziecko,
Gardzi czczymi tytuły, co nas w pęta wciąż kuły,
Jedno pragnie, bić Moskwę zbójecką.
Kiedy postać błysnęła, wiara murem stanęła,
Harde karki z miłością mu skłania.
Wódz pochylił też czoła, szle wzrok bystry dokoła,
A z nim braciom poranne witania.
Po gęstwinach, rozłogach brzmi pobudka na rogach,
Echem ginie w puszcz głuchych przestworze —
I padł wódz na kolana i szle wiara do Pana
Pieśń wielbiącą wstające już zorze.
Jedna żądza ich pali, bić morderców Moskali,
Zdobyć w boju męczeństwo lub blizny,
Gdy bój w Polsce się szerzy, takich trzeba rycerzy,
Tacy tylko zbawieniem ojczyzny.
Zcichły pienia — wódz skinął, obóz kłębem się zwinął,
Zgasły ognie, zniknęła w puszcz toni,
Ostrobramska Rodzico pobłogosław prawicą,
Pobłogosław męczeńskiej Pogoni.