Od dawna już wojował pan Ludwik Narbutt. Dużo litewskiej ziemi zmierzył własnemi stopami. Wiele stoczył potyczek, bitew, mnóstwo urządził zasadzek. Całe roje moskiewskich wojsk otaczały go wszędy. Każde poruszenie swoje powinien był Narbutt obliczać z góry do najmniejszych szczegółów: ratował się bystremi poruszeniami, doskonałą znajomością niedostępnych dla obcego puszcz i niespodziewanemi zwrotami: uderzał zwykle w tę stronę skąd najmniej spodziewano się, po bitwie bystrym oddalał się marszem, obierając kierunek, który nikomu przyjść nie mógł do głowy. Tak po bitwie pod Kowalkami, otoczony ze wszech stron do koła zwartym łańcuchem piechoty, jazdy i artylerji, przebija się, wypatrzywszy najsłabszy punkt i idzie za rzekę Kotrę polem – otwartem polem. Moskwa, mając w tym punkcie wielkie masy jazdy, przypuszczać nawet nie chce, by oddział powstańczy zaawanturował się w otwarte zupełnie okolice i pilnie strzeże lasy, obsadza je; tymczasem Narbutt rusza, oddala się. Spostrzegają, nasz oddział Moskale już w znacznej odległości od kowalskiego pobojowisku, – pędzą więc za nim, pędzą. Pan Ludwik przechodzi jednakże niedościgniony przez rzekę Kotrę, pali most i w niedostępne zapuszcza się bagna.
Podanie niesie, że moskiewski pułkownik Weinberg na czole pierwszego szwadronu, wyprzedzając gęste masy pędzącej jazdy, doleciał pierwszy i ujrzał objęty płomieniami most, na drugiej zaś stronie rzeki zaległych strzelców – powstańców i Narbutta, stojącego na pagórku. Pułkownik Weinberg zdjął czapkę, skłonił się; Narbutt grzecznie odpowiedział na przywitanie: z jednej i z drugiej strony nie strzelano, utarczka bowiem nic miała celu, ponieważ nieprzebyta nieprzyjaciół dzieliła rzeka. Jedna z tych zdradliwych, na pozór spokojnych rzek litewskich. Bo to i mała i wąska i brzegi niskie, lecz wstąp do niej, to cię prąd zniesie, lub ił zassie; skoro zaś pokonasz te zawady i niebezpieczeństwa, to ugrzęźniesz na błotnistem wybrzeżu. Po tych więc swoich świetnych wojaczkach nasz wódz znowu porzucił okolicę otwartszą, kilku poprzecznemi marszami zmylił uganiające za nim oddziały moskiewskie i bystrym, niesłychanie forsownym marszem wkroczył w sam głąb puszcz i bagien, ciągnących się na ogromnej przestrzeni między rzekami Kotrą i Świętą. Tu obrawszy niedostępno stanowisko, rozłożył obóz na czas dłuższy. Potrzeba nagliła zwiększyć liczbę walczących, gdyż w ostatnich potyczkach wiciu poległo, a reszta powstańców była znużoną do ostateczności.
Działo się to w czasie ostatnich wileńskich zajść, opisanych w poprzedniej części. Z ciekawości dowiedzenia się o skutkach rokowań siostry swojej i gońca, wysłanych przez niego do Wilna. Ludwik natychmiast po umieszczeniu swego oddziału w bezpiecznym miejscu, wyjechał z puszczy w towarzystwie dziewięciu jeźdźców do pewnego folwarku położonego za Kotrą. Tam spodziewał się spotkać rządowego gońca. Druga to była i ostatnia odosobniona wyprawa Narbutta, który nigdy zresztą nie opuszczał swych powstańców, i z nimi nawet zaglądać nie lubiał do dworów. Gromadka z dziesięciu jeźdźców opuściła puszczę, przebyła gęsiego koń za koniem – długą groblę, prowadzącą do mostu na przestrzeni blisko ćwierć mili wynoszącej. Grobla, jak wszystkie litewskie groblo na uboczu, była wąska, ułożona z okrąglaków, które pod kopytem końskiem zapuszczały się w grząski grunt i wyskakiwały po przejściu konia z pewnem klasknięciem. To jednej i do drugiej stronic grobli, rozciągały się błonia, wprost przed jeźdźcami ukazywał się most z obok niego stojącym klekoczącym młynem, dalej otwarte pole, widać w pewnem oddaleniu kupę zieleni, białe ściany, na szarem, niby marmurowem podmurowaniu i czworobok topoli: to dwór – litewski szlachcic tam mieszka. Tędy udają się nasi. Wolne powietrze pól, widok uprawnej ziemi cieszy rolne serce Litwinów-wojaków. Spoglądają ciekawie i czule na zagony, miedze, na groszki graniczne, rosnące po polach: każdy przypomina sobie swój majątek, lub swoją zagrodę, bo tu każda z pola i od pługa. Brzęczą pałaszu przy każdym żywszym niebu konia, szczękają zawieszone przez plecy dubeltówki, nie jeden wąsa podkręca i ukradkiem łzę ociera, bo mu widok łanów przywodzi na pamięć i rodziców i siostrę pieszczoszkę małą i… Jeden naczelnik odmienno od wszystkich wygląda. Nie przypomina, nie marzy, owszem wzrok jego w oddali czegoś szuka. Wyjechawszy na otwarto pole obejrzał dokoła całą przestrzeń; w kierunku dróg świecących z daleka, jak żółte pasma okolone drzewami, wyciągnął lunetę i potom nakazawszy jechać kłusem ruszył na przedzie. Po niejakim czasie stanęli u bramy folwarku, znajdującego się w pośród otwartych pól. Narbutt zatrzymawszy się przed zamkniętą bramą, spozierał na obejście, na okolicę i do stojącego z tyłu Kraińskiego mówił: Postaw pan kogoś na straży na tym gołębniku, wskazał palcom na wysoką wieżyczkę. Niech konie stoją okiełznane.
Tymczasem otwarto bramę, z piekarni wysypało się kilku parobków i kobiet, na ganku szlacheckiego domu stał gospodarz i pani domu, przez okna wyglądało dużo panieńskich główek. Powstańcy wjeżdżali truchtem na szeroki dziedziniec i od samej bramy staropolskim zwyczajom witali państwo, potrząsając konfederatkami w ręku. Państwo z ganku kłaniali uprzejmie i ciągle. Witam wielmożnego pana naczelnika, mówił gospodarz z niskim ukłonem do Narbutta całującego panią w rękę. Staruszka dygała, podając trybutu starych naszych dam rękę wyciągniętą i podniesioną wysoko. Witam wielmożnego pana dobrodzieja, odpowiedział Narbutt. czy macie państwo jakie nowiny? Natychmiast wielmożny panie naczelnika, ale proszę mi zaszczyt zrobić i wstąpić do ubogiego mojego domu. Oboje państwo kłaniali się nisko panu Ludwikowi, kłaniali się jego towarzyszom broni; – potem stara pani ceremonialnie podała Narbuttowi rękę. ten podał jej ramię i przez szerokie sienie naczolnik i gospodyni z wielbi elegancją postępowali do otwartych podwoi bawialnego pokoju. Gospodarz domu witając kolegów Narbutta zapraszał każdego z osobna, ciągle kłaniał się i prawił komplementa. Był to obywatelski dom starej daty, jakich jeszcze wiele pozostało na Litwie. Serdeczne przywitanie reszty rodziny i zgromadzonych kilku gości nie miało już tej nieco przyciężkiej, staroświeckiej grzeczności, z jaką państwo starzy przyjmowali wojaków. Przez długi czas w bawialnym pokoju panował zapał do nieopisania. Jak krewnych witali bohaterów, których wyprawa blisko od dwóch miesięcy była w ustach każdego Litwina; tych samych dziś oglądali powstańców, którzy tyle a tyło stoczyli bitów, a o każdej pogłoska ludowa rozniosła przesadne, bajeczno nawet szczegóły. Przed nimi zresztą stał sam Narbutt, uważany w tej chwili przez całą Litwę za człowieka opatrznościowego.
Uniesieniu końca nie było, jedna panienka ucałowała nawet Ludwika w rękę, a przez wszystkie okna patrzyli domownicy i czeladź dworska. Zapał w istocie był do usprawiedliwienia: przed skromnymi mieszkańcami dworu i przed zgromadzonem sąsiedztwem stali wojacy, jakich już od dawna nic widziała Polska. Byli tam oprócz Narbutta, bracia Brzozowscy, Piotr Jankowski, Leon Kramski, Burłak, Klemontowicz, Seweryn Jakóbowski – wszyscy zahartowani w bojach i trudach wojennych; postawy wzniosłe, twarze rycerskie, surowo piękne. A jakież to były serca szlachetne! Po uspokojeniu pierwszego zapału dowiedział się Narbutt, że do niego wysłano gońca, który z nim rozminął się zapewne. Pozostawało natychmiast wracać do obozu, lecz państwo gospodarstwo za nic w świecie nie chcieli puścić drogich gości bez przekąski. Zastawiono więc stoły, przyrządzono herbatę. Naczelnik usiadł przy gospodyni, wojacy prowadzili rozmowę z pannami. Trzeba było odpowiadać na tysiączne zapytania o przeszłych wyprawach. Upływał mile czas, już i samowar na stole. Starsza córka nalewa każdemu herbatę własnemi rączkami. Norbuttowi sama niesie szklankę i zarumieniona po uszy z dyganiem podaje nieśmiało. Wtem wbiega powstaniec, postawiony na straży, i donosi, że w polu widać jakiś konny oddział. Czy z lancami – pyta Narbutt. Tak jest, panie naczelniku, lance błyszczą. Wiole może być na oko? Dwudziestu, może trochę umiej. Narbutt myśli przez małą chwilką. Wszyscy są w wielkiem zdziwieniu. Panny przerażone. Naczelnik spokojny, popijając herbatę powiada: Panie Kramski idź do bramy, skoro Kozacy wjadą na dziedziniec, zamykaj bramę i wracaj do nas. Niech parobcy trzymają konie w ręku Pan – mówił do przybyłego strażnika – idź znowu na swoje obserwatorjum, gdybyś zobaczył nowy moskiewski oddział, dawaj nam natychmiast znak. Potem odwróciwszy się do gospodyni, rzekł: Przepraszam, niech się pani nie lęka i przerwaną do niej prowadził rozmowę. Wywodzili bowiem oboje przedtem, jakie między nimi zachodzi dalekie pokrewieństwo. Trzeba pamiętać, że szlachta polska wszędzie jest spokrewnioną, gdy się dobrze poszuka; a starzy nadzwyczaj lubią te wywody. Niezmącony spokój wodza dodaje otuchy państwu i pannom. Wszyscy, jeden przed drugim, starają się okazać odwagę, i rozmowa w nienaturalny sposób ożywia się. Powstańcy zaczynają żartować. Narbutt słysząc zbyt żywy, żartobliwy tok rozmowy, zmarszczył brwi i prosząc panienkę o dragą szklankę, rzekł poważnie do towarzyszy broni: nie godzi się w takich chwilach żartować, my nie Francuzi: prawdziwa odwaga jest spokojną… po chwili dodał: Niechże panny i panie raczą przejść do innych dalszych pokojów. Panowie! proszę was obejrzeć karabiny i rewolwery. Za każdem oknem stanie dwóch. Trzech ze urną na ganku. – I my także! – wołali dwaj bawiący goście i biegli po dubeltówki. Stary gospodarz już wynosił w tej chwili dużą fuzję i zażywszy tabaki, powoli z rogu nasypy wał proch do lufy. Olimpko! Olimpko! – wolał stary pan na córkę, biegnij prędko do oficyny, niech ekonom stanie w spiżami z Jasiem i strzelają od bramy. Narbutt wychodził w tym czasie do sieni i posłyszawszy ostatnie słowa gospodarza, uśmiechnął się mile. Od kilku minut wszystko było już gotowe; Leon Kraiński dokładał wszelkich usiłowań, by schować olbrzymie swe ciało za żywem ogrodzeniem podstrzyżonych akacyj i oparty jedną ręką bramę, w drugiej trzymał rewolwer; ogromny, błyszczący pałasz wisiał na temblaku. Dał się słyszeć tentent, Kozacy jeden za drugim wjeżdżali na podwórze. Kraiński naliczył piętnastu.
Pierwsi dwaj Moskale zeskoczyli z koni na ziemię i biegli do ganku, inni zabierali się także do złażenia z koni. Nagle dwaj pierwsi padają trupem, do reszty strzelają z okien, z sieni, z dachu nawet puda strzał, a wszystkie śmiertelne. Konie bez jeźdźców latają po dziedzińcu, rżą. Kozacy wychodząc z pierwszego osłupienia, rzucają się do bramy, lecz ta już zamknięta; wpadają na Kraińskiego, otacza go kółko z pięciu pozostałych kozaków. Widać tylko czarną brodę błyszczący, ogromny pałasz olbrzyma, szczęk szabli napełnia dziedziniec. Spotkanie trwa małą chwilkę, gdyż strzały od spiżarni kład dwóch Kozaków, jednemu Kraiński rozpłatał głowę. Na pozostałych wpadają z tyłu nadbiegają od ganku Burłak i Jakóbowski. Jeszcze mgnienie oka i wszystko się skończyło. Powstańcy szli do domu. Narbutt prosił damy nie wychodzić (do bawialnego pokoju. Tam widok na dziedziniec dla pań niewłaściwy. Możemy w dalszych pokojach skończyć herbatę. I zamknął drzwi od bawialnego pokoju. Wesoła, ożywiona rozpoczęła się gawędka. W pierwszej chwili z radości, bo niebezpieczeństwo minęło, nie uczuli całej okropności, dopiero odbytej sceny. Panny otaczały Kraińskiego i obwiązywały chusteczkami lekkie zadraśnięcia, jakie olbrzym dostał w walce. Pan ł/con swoim grubym głosem dziękował opryskliwie: a to na co! Toż przecież takie głupstwa. I Narbutt smutniejszy niż zwykle uporczywie milczał i dopiero za zjawieniem się Burłaka pytał żywo: I cóż mój doktorze, czy są tacy, którzy mogą wyleczyć się? Burłak machnął ręką, trzepnął palcami i wielki palec opuścił ku ziemi. Co takiego? Przerwał naczelnik. Burłak nachylił się do ucha wodza i szepnął: Parobcy i chłopi nadbiegli z gumna i dobili wszystkich. Narbutt wstrząs się cały. I lepiej się stało, ciągnął Burłak, przynajmniej rząd moskiewski się nie dowie i na obywam nie będzie szukał zemsty. Z resztą nie można było uprosić włościan. Jednego tylko obroniliśmy, ale już jest konający. Gdy potom ciała kozaków złożono na dwa wozy i uprzątnięto dziedziniec, powstańcy zabrawszy konie moskiewskie ruszyli w drogę po czułem pożegnaniu. Rączo leciały konie, wstrzymywano się niekiedy dla doczekania się niezdążających za jeźdźcami furmanek.
Wszyscy milczeli, widząc zasępione oblicze wodza. Gdy w końcu stanęli, przyjechawszy na skraj lasu, Narbutt zadumany podniósł nagle głowę i rzekł do kolegów broni: Mieliśmy dotąd kaszę ze Szwedami, a teraz będziemy mieli herbatę z kozakami. Po chwili jeźdźcy zapuszczali się w głąb puszczy.
Moskwa nigdy potem nie dowiedziała się, gdzie przepadło piętnastu kozaków, znikli bez śladu.
Narbutt: Podanie o litewskiem 1863 roku powstaniu
Teodor Narbutt historyk i syn jego Ludwik: (Historyczna charakterystyka i powieść)
A. Jelicki, Lwów, 1870 r.