Syn dziejopisa Litwy, Teodora Narbutta i Krystyny z Sadowskich, córki kościuszkowskiego żołnierza, urodził się w pamiętnym dla nas roku 1831, a urodzeniu jego niezwykłe towarzyszyły okoliczności. Na dziedziniec przybiegła znaczna liczba żołnierzy z oddziału Giełguda, a młoda matka, zobaczywszy ich przez okno, uderzyła radośnie w dłonie i zawołała: jacy oni piękni! Jacy wszyscy młodzi! Może nakarmione w tej chwili dziecię ukształtowało bohatersko swego ducha na wszystkie dnie późniejsze. Podrastające chłopię miało skąd czerpać tchnienie miłości ojczyzny. Ojciec stary, rozkochany w szmerach przeszłości tej ziemi – ten ojciec o piersi spiżowej i nieugiętem czole, rozdmuchiwał święte płomienie w czystej młodziana piersi. Sam żołnierz kościuszkowski ze czcią wymawiał przy dzieciach imię swojego wodza, całował ze łzami w oczach mundur swój świetny, a wówczas robiła się cisza tak uroczysta, jak w kościele. Umysł i uczucie miał więc Ludwik młody dostatecznie przygotowane domowem wychowaniem, gdy go po ukończeniu szkół w Lidzie oddano na dalsze wykształcenie do Wilna w r. 1849. Tam dostał się od razu w wir gorącej młodzieży, rwącej się do wolności, zawiązującej tajne kółka, uczącej się pieśni naszych wieszczów i rysującej Orły i Pogonie. On był z nich najpierwszym. I nadeszła noc ciemna, w której porwano młodzieńca, wtrącono do zgniłego więzienia, stawiono przed sądy i osądzono na śmierć. Ze względu na młody wiek, bo miał zaledwie lat 18, zmieniono wyrok na 50 rózeg i wieczne sołdaty w rotach aresztanckich.
Na świadków okrutnej tej kary chłosty sprowadzono rodziców do Wilna, a koledzy musieli na to patrzeć w paradnych mundurach. Po odebraniu plag upadł młodzieniec do nóg swym rodzicom [i prosił o błogosławieństwo ostatnie. Niżej pochyliły się ramiona starego ojca, a matka, dotąd hoża brunetka, wróciła do domu siwowłosą staruszką. Ludwik, wysłany na Kaukaz (na granicę Azji), lat dziesięć staczał boje z tamtejszemi plemionami, broniącemi swej ziemi od carskich najeźdźców. Brał udział w 90 potyczkach, był ranny cztery razy, wskutek czego do końca życia chodził pochylony naprzód, a odznaczał się tak niezwykłem męstwem, osobistą odwagą i przytomnością umysłu, że budził dla siebie najwyższy szacunek Moskali. Po 10-ciu latach, w drodze łaski, przy wstąpieniu na tron cara Aleksandra II powrócił niespodzianie do ojczyzny i to ze stopniem oficera. Ale niedługo dane (mu było spoczywać. Przyszedł rok 1863, rok wielkich nadziei, bezprzykładnych ofiar, niezachwianej wiary.
Najpierwszy też na Litwie całej pośpieszył do boju Ludwik Narbutt, jako naczelnik wojenny lidzkiego powiatu. Pierwsza jego gromadka to towarzysze, przyjaciele lat młodzieńczych i lud rodzinnego sioła. Niezadługo kapłan patrjota, ks. Horbaczewski, stanął przy nim na czele swej gromadki, a z Wilna przyprowadził mu setkę Andriolli, znany zaszczytnie malarz-artysta. Adjutantem Ludwika był brat jego młodszy, Bolesław, który mimo młodzieńczego wieku odznaczał się wielką odwagą w boju. Liczba całego oddziału nie przekraczała nigdy 1000 ludzi. Wódz ubrał ich w świtki szare, przez ramię zawiesił im torby płócienne, i tak odziana wstąpiła młódź gorąca w ciemnie litewskich borów zaraz na samym początku powstania, bo w lutym 1863 r.
Zaroiły się litewskie puszcze odgłosem wrzawy wojennej. Zdawało się, że lasy zaludniły się duchami: tam naderwano idące kolumny wojsk, ówdzie odbito jeńców, a dalej jeszcze zdobywano amunicję i broń na Moskalach. Powstańcy ulatniali się jak dymy chałup, poczęły się o nich tworzyć legendy. Moskale z zabobonną trwogą opowiadali, że kule nie imają się Narbutta, ale że każda jego kula zabija. Szli niechętnie i ze strachem przeciw oddziałowi Narbutta, bo wiedzieli, że nie idą do walki zwycięskiej; więc naznaczyli wysoką cenę na jego głowę.
I czego nie dokazało męstwo kilkotysięcznych oddziałów Moskali, którzy wytoczyli nawet przeciwko niemu armaty, tego dokonała zdrada. Imię zdrajcy zatajono, bo zdrajca podobno nie powinien mieć imienia. Jest w lidzkim powiecie jezioro Kotra, a przy jeziorze stary kościółek, Dubicze, za jeziorem lasy nieprzebyte, a w nich ruiny starego zameczku. Tam w puszczy rozłożył się obozem Ludwik, oczekując dowozu żywności od strony Dubicz. Stanowisko było bezpieczne: za nimi puszcza nieprzebyta, przed nimi jezioro – w około niedostępne trzęsawiska, a dostęp przez kładkę na rzeczce jedynie pozostawioną. I drogą tą miano naszym dostarczyć chleba. Pikiety, stojące w zaroślach, dały znak, że już niosą chleby. Wódz stał w otoczeniu brata Bolesława, Andriollego i kilku najbliższych sercu przyjaciół. Andriolli wyrzekł: „za dużo idzie chłopów”. „Stanąć w pozycji” – zakomenderował wódz przez roztropność, ale nie przeczuł zdrady, bo na przodzie szedł wysłany poseł i komenderował przeprawą.
Przechodzili kładkę szybko, inni w bród rzeczkę, jakby z obawy tylnej napaści ze strony Moskali – idący przodem jak Judasz zbliżył się, wskazał palcem i wyrzekł: „Oto Narbutt”. Odwinęły się świtki, zamiast chlebów pokazały się karabiny, a Ludwik padł na ziemię, ranny w piersi i czoło. Pochwycili go na ręce, zasłonili towarzysze, lecz każdy z nich odbierał śmiertelną ranę, i tak utworzył się przy ukochanym wodzu wał z ludzkich ciał. Ludwik komenderował jeszcze odwrotem: „Zgodnością, panowie!”, ale raniony powtórnie, złożony na mchach leśnych, skonał ze słowami: „Jak słodko umierać za Ojczyznę!” Brat młodszy, ciężko ranny, dostał się do niewoli i długie lata przepędził na Sybirze… Moskale pozwolili na pochowanie poległych tuż przy kościele w Dubiczach.
Nagie, odarte ze wszystkiego ciała obmyły i ubrały w koszule chłopskie kobiety, proste trumny ustawiono jedną przy drugiej i usypano im wysoką mogiłę. Wysoka mogiła zakryła męczenników ciała, duchy ich uleciały w zaświaty, lecz miały jeszcze taką potęgę, że nowe poczęły się tworzyć legendy.
Szła wieść, że Narbutt nie zginął, a lud opuszczał swe domy i z bronią w ręku poszukiwał wodza. Z rozkazu Murawjewa przyszli Tatarzy podkowińscy, rozrzucili hakami kościółek i całą mogiłę rozwlekli het po polu. Na miejscu tem wyrosły brzozy w dawny kształt kościółka, a Lud uważa to za cud, spełniony nad grobem męczenników. Ojca Ludwika rozkazał Murawjew wywieźć na Sybir. „Chyba i trumnę włożymy do kibitki” – odpowiedzieli mu ci, którzy oglądali starca.
Murawjew kazał starego patrjarchę postawić przed siebie i wyrzekł do niego:
– Wiesz, stary, syn twój już nie żyje.
– Mam więcej jeszcze synów – wymówił ten starzec niezłomny.
– Won, stary psie! – zakrzyknął wściekły Murawjew.
Zemstę wywarto na matce Ludwika, która została wywieziona na Sybir.
Ewelina Wróblewska, Rok 1863, 1923 r.